niedziela, 8 listopada 2015

Filmy prawie dobre: SPECTRE



Pierwszy tydzień listopada to gorący okres dla polskich fanów Agenta 007. Na ekrany kin wszedł wreszcie dwudziesty czwarty film o przygodach najsłynniejszego szpiega świata. W samej Wielkiej Brytanii, gdzie premierę miał już 23 października, SPECTRE (ang. Widmo) zarobił ponad 80 milionów dolarów z box office. Warto zaznaczyć, że produkcja jest zwieńczeniem przygody Daniela Craiga z kreacją Jamesa Bonda. Przygody, która po rewelacyjnym Casino Royale wydobyła serię ze stagnacji. Od razu po premierze pojawiło się więc pytanie: czy SPECTRE udźwignęło ciężar odpowiedzialności i może być nazwane godnym zakończeniem jednego z najciekawszych nurtów w pięćdziesięcioletniej historii 007?
            Już pierwszy rzut oka na fabułę wskazuje, że SPECTRE czerpie garściami z bondowskiej tradycji, co jest bezpośrednią kontynuacją mechanizmów znanych ze Skyfall.  Odniesień mamy sporo- od gabinetu M, poprzez klasycznego Astona Martina DB5, na białym smokingu i martini skończywszy. Jednak ta produkcja idzie o krok dalej i podejmuje wątki, które poprzedni film- z nieznanych przyczyn- kompletnie pominął. I tak, widzowi serwuje się rozwiązanie zagadki, którą tworzyli m.in. Vesper Lynd, Le Chiffre, Mr. White czy Dominic Greene, a więc postacie z filmów Casino Royale i Quantum of Solace. Punktem wspólnym dla nich wszystkich ma być tytułowa organizacja WIDMO (debiutującej w filmie Operacja Piorun) pod wodzą Ernsta Stavro Blofelda- postaci, która weszła do kanonu popkultury jako archetyp geniusza zła. W najnowszej produkcji w jego rolę wcielił się niezwykle utalentowany Christoph Waltz.
            Wszystkie te wątki uzasadniają olbrzymie rozmiary filmu- trwa on bowiem dwie godziny i dwadzieścia osiem minut co czyni go najdłuższym filmem o przygodach 007 w historii. Zaniepokojonych od uspokoję- widowiskowość, rozmach i rozmaitość lokacji naprawdę trzymają w napięciu i widz wcale nie odczuwa, że siedzi w kinie prawie dwie i pół godziny. Niestety, jest to chyba jedyna naprawdę dobra rzecz, którą można o SPECTRE powiedzieć. Film ten pozostawia bowiem wiele do życzenia.
SPECTRE jest jak kiepski deser po bardzo dobrym obiedzie. 
            Pierwsze sceny zapowiadały się naprawdę obiecująco. Bond w stroju kościotrupa, spacerujący dziarsko wśród uczestników meksykańskiej parady z okazji Dnia Wszystkich Świętych przywołał mi od razu na myśl postać Barona Samedi z Żyj i pozwól umrzeć (na to wskazywały również plakaty filmu). Jednakże, już po chwili zorientowałem się, że najnowsza produkcja zaczerpnęła ze starych ,,Bondów” nie to, co trzeba. Mamy więc widowiskowość, znaną głównie z filmów z Brosnanem, lecz po pierwszych emocjach uświadamiamy sobie, że jest ona niczym innym jak kuglarską sztuczką, która bawi prawdziwie za pierwszym razem, i tylko za pierwszym razem. Casino Royale, odrywające się silnym pchnięciem od jarmarcznej oprawy znanej ze Śmierć nadejdzie jutro, zachwycało misternością fabuły, nagłymi zwrotami akcji i wieloma szczegółami, które dostrzec można było dopiero przy drugim lub trzecim seansie. SPECTRE zaś to film ,,na jeden raz” i nic nie ciągnie do niego z powrotem  już od chwili, gdy na ekranie widać napisy końcowe.
            Podstawową wadą tego filmu jest właśnie słaba fabuła, która zawiera sporo gryzących nielogiczności i naciągnięć. Za przykład może służyć choćby nocny pościg samochodowy po Rzymie (swoją drogą, zbyt silnie kojarzył mi się z pościgiem po lodowych bezdrożach ze wspomnianego już Śmierć nadejdzie jutro). Reżyser usilnie stara się, by widz uwierzył, iż Wieczne Miasto w nocy obumiera i na ulicach nie można znaleźć żywego ducha (zarówno pieszego jak i zmotoryzowanego), co daje pole (tak dosłownie jak i w przenośni) do popisu Astnonowi, którym porusza się 007. Zapewne mieszkańcy Włoch, znając ich zwyczaje drogowe, będą mieli setny ubaw z tejże sceny. Kolejnym mankamentem, który od razu rzuca się w oczy jest postać grana przez Monicę Bellucci. Można odnieść wrażenie, że została ona wpleciona do fabuły starą studencką metodą (przepraszam, za wyrażenie, lecz może odda ono ,,subtelność” scenarzysty) ,,na krzywy ryj”- w ciągu tych kilku minut, podczas których widnieje ona na ekranie, widz patrzy, jak Monica uczestniczy w pogrzebie męża (zabitego, nota bene, przez Jamesa), wpada w tarapaty, z których ratuje ją właśnie 007, a na koniec daje się mu ona zaciągnąć do łóżka. Widać wyraźnie, że scenarzystom kompletnie brakło pomysłu na jej postać, dlatego podczas sceny, w której Bond dobiera się do (świeżo owdowiałej) Bellucci, w sali kinowej słychać było przeciągłe westchnienia noszące ślady bardziej rozczarowania niźli zachwytu. Warstwa fabularna kuleje również przy scenach akcji- dla przykładu wskazać można moment, w którym główny bohater zestrzeliwuje helikopter… swoim waltherem. Jakże gorzko brzmią w tym momencie słowa Q z filmu Skyfall, który powiedział ,,Czego się spodziewałeś? Wybuchającego długopisu? Już się w to nie bawimy”. Jakże silnie kontrastuje ta scena, gdy zestawi się ją z (względnym) realizmem, który wniosło do serii Casino Royale?
Obrońcy filmu mogą powiedzieć, że tego typu szczegóły toną w morzu rozmaitości, które serwuje nam SPECTRE. I przyznałbym im rację, gdyby nie fakt, że cała historia opowiedziana w filmie jest męcząco sztampowa i nie ratują jej nawet alpejskie krajobrazy czy blichtr londyńskiego City. Wszystko wydaje się być klarowne już od początku, a co domyślniejsi widzowie są w stanie odkryć zakończenie mniej więcej w połowie filmu. Ani razu nie udało się scenarzystom zaskoczyć mnie nagłym zwrotem akcji czy konstrukcją danej postaci. A to właśnie jedna z kreacji jest dla mnie grzechem śmiertelnym całego SPECTRE.
Ernst Stavro Blofeld. Postać, która z olbrzymią mocą działała na wyobraźnię fanów kina szpiegowskiego lat Zimnej Wojny. Występujący w specyficznym uniformie wraz z równie charakterystycznym białym kotem. Ten arcygeniusz zła miał szansę na nowe życie. Szansą tą był Christoph Waltz- również arcygeniusz, lecz w innej dziedzinie. Jego pułkownik Landa, schwarzcharakter znany z Bękartów Wojny, ,,Łowca Żydów” władający płynnie co najmniej trzema językami, rzucił na kolana krytyków i pozyskał dlań zasłużonego Oscara. Jego drugi wielki film- Django- również przyniósł mu statuetkę, choć teraz wcielił się w poczciwego doktora Schultza. Tymczasem SPECTRE, pomimo całej palety szans, nie potrafiło wykrzesać z tego mistrza gry choć iskry, która rozjaśniłaby mroki widma.
Tej wady filmu przeoczyć nie sposób- jest to nie tyle mankament, co rażące marnotrawstwo, obnażające tylko słabość osób stojących za scenariuszem dwudziestego czwartego filmu o Bondzie. Postać Blofelda mogła zostać zredefiniowana, jego geniusz mógł wspaniale zwieńczyć poczynania wszystkich wrogów agenta 007 z ostatnich trzech filmów, rzucając na nie zupełnie nowe światło, odkrywając misterną konstrukcję globalnego Zła. Niestety, Wielki Wspólny Mianownik okazał się być jedynie kiepską klamerką.
Ostatnio modną maksymą są słowa ,,Nie kopmy leżącego”. Dlatego w tym momencie przejdę do podsumowania moich rozważań nad najnowszym Bondem. Czy warto na niego iść? Tak, tak, i po trzykroć tak. Bo mimo wszystko potrafi urzec, rozśmieszyć, a nawet oczarować. Bo wciąż zachwyca gra Fiennesa, Craig dalej jest maszyną do zabijania z uczuciami, a Ben Whishaw naprawdę świetnie sobie radzi jako Q. Ale to- mimo wszystko- wciąż mało. Dla mnie SPECTRE jest nowym Szpiegiem, który mnie kochał- filmem jednocześnie kontynuującym tradycje, lecz słabym, wplatającym nowe elementy, lecz nie potrafiącym ich wykorzystać na swoją korzyść. Mój krytycyzm wziął się stąd, że miałem ogromne nadzieje na wielką pointę, na wspaniałą kropkę, o której nie wiedzielibyśmy do końca, czy jest kropką czy też może podstawą znaku zapytania. Wszyscy, którzy moje oczekiwania dzielili, zrozumieją skąd ten jad. Ci zaś, którzy liczą po prostu na dobrą zabawę, mogą być spokojni- to w końcu całkiem dobry film akcji. Ale nazywanie go ,,dobrym Bondem” byłoby ogromną przesadą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz