niedziela, 8 listopada 2015

Filmy prawie dobre: SPECTRE



Pierwszy tydzień listopada to gorący okres dla polskich fanów Agenta 007. Na ekrany kin wszedł wreszcie dwudziesty czwarty film o przygodach najsłynniejszego szpiega świata. W samej Wielkiej Brytanii, gdzie premierę miał już 23 października, SPECTRE (ang. Widmo) zarobił ponad 80 milionów dolarów z box office. Warto zaznaczyć, że produkcja jest zwieńczeniem przygody Daniela Craiga z kreacją Jamesa Bonda. Przygody, która po rewelacyjnym Casino Royale wydobyła serię ze stagnacji. Od razu po premierze pojawiło się więc pytanie: czy SPECTRE udźwignęło ciężar odpowiedzialności i może być nazwane godnym zakończeniem jednego z najciekawszych nurtów w pięćdziesięcioletniej historii 007?
            Już pierwszy rzut oka na fabułę wskazuje, że SPECTRE czerpie garściami z bondowskiej tradycji, co jest bezpośrednią kontynuacją mechanizmów znanych ze Skyfall.  Odniesień mamy sporo- od gabinetu M, poprzez klasycznego Astona Martina DB5, na białym smokingu i martini skończywszy. Jednak ta produkcja idzie o krok dalej i podejmuje wątki, które poprzedni film- z nieznanych przyczyn- kompletnie pominął. I tak, widzowi serwuje się rozwiązanie zagadki, którą tworzyli m.in. Vesper Lynd, Le Chiffre, Mr. White czy Dominic Greene, a więc postacie z filmów Casino Royale i Quantum of Solace. Punktem wspólnym dla nich wszystkich ma być tytułowa organizacja WIDMO (debiutującej w filmie Operacja Piorun) pod wodzą Ernsta Stavro Blofelda- postaci, która weszła do kanonu popkultury jako archetyp geniusza zła. W najnowszej produkcji w jego rolę wcielił się niezwykle utalentowany Christoph Waltz.
            Wszystkie te wątki uzasadniają olbrzymie rozmiary filmu- trwa on bowiem dwie godziny i dwadzieścia osiem minut co czyni go najdłuższym filmem o przygodach 007 w historii. Zaniepokojonych od uspokoję- widowiskowość, rozmach i rozmaitość lokacji naprawdę trzymają w napięciu i widz wcale nie odczuwa, że siedzi w kinie prawie dwie i pół godziny. Niestety, jest to chyba jedyna naprawdę dobra rzecz, którą można o SPECTRE powiedzieć. Film ten pozostawia bowiem wiele do życzenia.
SPECTRE jest jak kiepski deser po bardzo dobrym obiedzie. 
            Pierwsze sceny zapowiadały się naprawdę obiecująco. Bond w stroju kościotrupa, spacerujący dziarsko wśród uczestników meksykańskiej parady z okazji Dnia Wszystkich Świętych przywołał mi od razu na myśl postać Barona Samedi z Żyj i pozwól umrzeć (na to wskazywały również plakaty filmu). Jednakże, już po chwili zorientowałem się, że najnowsza produkcja zaczerpnęła ze starych ,,Bondów” nie to, co trzeba. Mamy więc widowiskowość, znaną głównie z filmów z Brosnanem, lecz po pierwszych emocjach uświadamiamy sobie, że jest ona niczym innym jak kuglarską sztuczką, która bawi prawdziwie za pierwszym razem, i tylko za pierwszym razem. Casino Royale, odrywające się silnym pchnięciem od jarmarcznej oprawy znanej ze Śmierć nadejdzie jutro, zachwycało misternością fabuły, nagłymi zwrotami akcji i wieloma szczegółami, które dostrzec można było dopiero przy drugim lub trzecim seansie. SPECTRE zaś to film ,,na jeden raz” i nic nie ciągnie do niego z powrotem  już od chwili, gdy na ekranie widać napisy końcowe.
            Podstawową wadą tego filmu jest właśnie słaba fabuła, która zawiera sporo gryzących nielogiczności i naciągnięć. Za przykład może służyć choćby nocny pościg samochodowy po Rzymie (swoją drogą, zbyt silnie kojarzył mi się z pościgiem po lodowych bezdrożach ze wspomnianego już Śmierć nadejdzie jutro). Reżyser usilnie stara się, by widz uwierzył, iż Wieczne Miasto w nocy obumiera i na ulicach nie można znaleźć żywego ducha (zarówno pieszego jak i zmotoryzowanego), co daje pole (tak dosłownie jak i w przenośni) do popisu Astnonowi, którym porusza się 007. Zapewne mieszkańcy Włoch, znając ich zwyczaje drogowe, będą mieli setny ubaw z tejże sceny. Kolejnym mankamentem, który od razu rzuca się w oczy jest postać grana przez Monicę Bellucci. Można odnieść wrażenie, że została ona wpleciona do fabuły starą studencką metodą (przepraszam, za wyrażenie, lecz może odda ono ,,subtelność” scenarzysty) ,,na krzywy ryj”- w ciągu tych kilku minut, podczas których widnieje ona na ekranie, widz patrzy, jak Monica uczestniczy w pogrzebie męża (zabitego, nota bene, przez Jamesa), wpada w tarapaty, z których ratuje ją właśnie 007, a na koniec daje się mu ona zaciągnąć do łóżka. Widać wyraźnie, że scenarzystom kompletnie brakło pomysłu na jej postać, dlatego podczas sceny, w której Bond dobiera się do (świeżo owdowiałej) Bellucci, w sali kinowej słychać było przeciągłe westchnienia noszące ślady bardziej rozczarowania niźli zachwytu. Warstwa fabularna kuleje również przy scenach akcji- dla przykładu wskazać można moment, w którym główny bohater zestrzeliwuje helikopter… swoim waltherem. Jakże gorzko brzmią w tym momencie słowa Q z filmu Skyfall, który powiedział ,,Czego się spodziewałeś? Wybuchającego długopisu? Już się w to nie bawimy”. Jakże silnie kontrastuje ta scena, gdy zestawi się ją z (względnym) realizmem, który wniosło do serii Casino Royale?
Obrońcy filmu mogą powiedzieć, że tego typu szczegóły toną w morzu rozmaitości, które serwuje nam SPECTRE. I przyznałbym im rację, gdyby nie fakt, że cała historia opowiedziana w filmie jest męcząco sztampowa i nie ratują jej nawet alpejskie krajobrazy czy blichtr londyńskiego City. Wszystko wydaje się być klarowne już od początku, a co domyślniejsi widzowie są w stanie odkryć zakończenie mniej więcej w połowie filmu. Ani razu nie udało się scenarzystom zaskoczyć mnie nagłym zwrotem akcji czy konstrukcją danej postaci. A to właśnie jedna z kreacji jest dla mnie grzechem śmiertelnym całego SPECTRE.
Ernst Stavro Blofeld. Postać, która z olbrzymią mocą działała na wyobraźnię fanów kina szpiegowskiego lat Zimnej Wojny. Występujący w specyficznym uniformie wraz z równie charakterystycznym białym kotem. Ten arcygeniusz zła miał szansę na nowe życie. Szansą tą był Christoph Waltz- również arcygeniusz, lecz w innej dziedzinie. Jego pułkownik Landa, schwarzcharakter znany z Bękartów Wojny, ,,Łowca Żydów” władający płynnie co najmniej trzema językami, rzucił na kolana krytyków i pozyskał dlań zasłużonego Oscara. Jego drugi wielki film- Django- również przyniósł mu statuetkę, choć teraz wcielił się w poczciwego doktora Schultza. Tymczasem SPECTRE, pomimo całej palety szans, nie potrafiło wykrzesać z tego mistrza gry choć iskry, która rozjaśniłaby mroki widma.
Tej wady filmu przeoczyć nie sposób- jest to nie tyle mankament, co rażące marnotrawstwo, obnażające tylko słabość osób stojących za scenariuszem dwudziestego czwartego filmu o Bondzie. Postać Blofelda mogła zostać zredefiniowana, jego geniusz mógł wspaniale zwieńczyć poczynania wszystkich wrogów agenta 007 z ostatnich trzech filmów, rzucając na nie zupełnie nowe światło, odkrywając misterną konstrukcję globalnego Zła. Niestety, Wielki Wspólny Mianownik okazał się być jedynie kiepską klamerką.
Ostatnio modną maksymą są słowa ,,Nie kopmy leżącego”. Dlatego w tym momencie przejdę do podsumowania moich rozważań nad najnowszym Bondem. Czy warto na niego iść? Tak, tak, i po trzykroć tak. Bo mimo wszystko potrafi urzec, rozśmieszyć, a nawet oczarować. Bo wciąż zachwyca gra Fiennesa, Craig dalej jest maszyną do zabijania z uczuciami, a Ben Whishaw naprawdę świetnie sobie radzi jako Q. Ale to- mimo wszystko- wciąż mało. Dla mnie SPECTRE jest nowym Szpiegiem, który mnie kochał- filmem jednocześnie kontynuującym tradycje, lecz słabym, wplatającym nowe elementy, lecz nie potrafiącym ich wykorzystać na swoją korzyść. Mój krytycyzm wziął się stąd, że miałem ogromne nadzieje na wielką pointę, na wspaniałą kropkę, o której nie wiedzielibyśmy do końca, czy jest kropką czy też może podstawą znaku zapytania. Wszyscy, którzy moje oczekiwania dzielili, zrozumieją skąd ten jad. Ci zaś, którzy liczą po prostu na dobrą zabawę, mogą być spokojni- to w końcu całkiem dobry film akcji. Ale nazywanie go ,,dobrym Bondem” byłoby ogromną przesadą.

sobota, 31 października 2015

Prawo i literatura

Analizowanie związków prawa i literatury to dla naukowców zachodnioeuropejskich i amerykańskich nic nowego. Ruch ,,Law and literature" doczekał się nawet własnego periodyku Law and Literature Journal. Tymczasem, polska nauka pozostaje na tym polu w tyle za osiągnięciami zachodnich badaczy. Jednak wszystko to niedługo może się zmienić za sprawą pewnego koła naukowego działającego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego! Mam zaszczyt brać udział w pracach tej organizacji, które zaowocowały właśnie wydaniem pierwszej poważnej publikacji. 

Publikacja Koła jest już dostępna.
 


Książka, która ukazała się we wrześniu to efekt trzyletniej pracy nad tekstami dziewiętnastowiecznej literatury polskiej. Przekrój dzieł, które zostały przeanalizowane jest szeroki- znaleźć można wśród nich powieści, nowele, a nawet dramaty. Autor tych słów miał przyjemność tworzyć rozdział poświęcony obrazowi prawa w ,,Lalce" Bolesława Prusa.

Jest to publikacja prekursorem jeśli chodzi o ,,polskie podwórko" i ma szanse stać się pierwszym tomem całej serii podobnych prac. Wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszam do lektury!

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Do kogo należy złoty pociąg?



O niemieckim pociągu spod Wałbrzycha słyszeli już chyba wszyscy. Historia brzmi jak scenariusz filmu sensacyjnego- anonimowy Niemiec zdradza na łożu śmierci miejsce ukrycia wypełnionego kosztownościami składu. Na poszukiwania rusza dwóch śmiałków, którzy ustalają dokładnie gdzie znajduje się pociąg i... tu wszystko się komplikuje. Bowiem do kogo będą należeć te skarby?

Odpowiedź na postawione wyżej pytanie jest wymaga analizy podstawowych ustaw, które wchodzą w grę w tym przypadku. Przede wszystkim, z racji tego, że pociąg znajduje się na terytorium Polski, sięgnąć trzeba do polskiej ustawy z dnia 20 lutego 2015 r. o rzeczach znalezionych. Jak czytamy w jej art. 1 ust. 3, ma ona zastosowanie do postępowania z rzeczami o wartości historycznej, naukowej lub artystycznej, a taką rzeczą niewątpliwie jest pociąg i jego zawartość. 

Z treści ustawy wyczytać można, że jeśli do odbioru rzeczy o wartości historycznej, naukowej lub artystycznej nie zgłoszą się uprawnieni (którzy muszą swój tytuł prawny udowodnić), to, w myśl polskiego prawa cywilnego, przedmioty te przechodzą na własność Skarbu Państwa. Stanowi tak Kodeks cywilny, a dokładniej jego art. 187:
§ 2. Rzecz znaleziona będąca zabytkiem lub materiałem archiwalnym po upływie terminu do jej odebrania przez osobę uprawnioną staje się własnością Skarbu Państwa. Inne rzeczy znalezione stają się własnością powiatu po upływie terminu do ich odbioru przez znalazcę.
 Szczęśliwi znalazcy mogliby w tym wypadku liczyć na 10% od wartości znaleziska. Takie żądanie zostało też wysunięte w ich piśmie, w którym zawiadomili o posiadanych informacjach. 

Pamiętać jednak należy, że sprawa może ulec skomplikowaniu, jeśli po znalezione przedmioty zgłoszą się osoby uprawnione do ich odebrania. Już teraz słyszy się bowiem o kolejnych państwach i organizacjach, które interesują się odkryciem. Udowodnienie tytułu prawnego do sztabki złota jest zgoła niemożliwe, lecz już w przypadku dzieł sztuki może to być realny problem. 

W przypadku artystycznego charakteru znaleziska, główne pretensje mogą wysunąć państwa, które przed wojną posiadały utracone przedmioty. Historia zwrotu zagrabionych podczas II Wojny Światowej dóbr kultury jest trudna i zawiła. O sporach polsko-niemieckich w tej sprawie można poczytać choćby tutaj. Daje się jednak zauważyć, że każde państwo, które uważa się za poszkodowane wysuwa szereg roszczeń, lecz żadne nie jest skore oddawać arcydzieł, które po wojnie znalazły się w jego archiwach i muzeach. Abstrahując od tematu-rzeki jakim jest kwestia winy w tym sporze, trzeba mieć na uwadze, że zainteresowanie, które wzbudził pociąg spod Wałbrzycha już teraz jest ogromne- trudno więc wyobrazić sobie, jaki wysyp roszczeń może nastąpić, gdy okaże się, iż skład ten faktycznie kryje arcydzieła sztuki. 

Póki co, wszyscy, którzy chcą ujrzeć wnętrze nazistowskiego pociągu muszą uzbroić się w cierpliwość. Jak ogłosił generalny konserwator zabytków, bardzo możliwe, że prace prowadzone przez odpowiednie służby (w tym m.in. saperów) potrwają aż do wiosny 2016 roku. Czas ten można spędzić na typowaniu, co takiego może znaleźć się w tej maszynie, która zelektryzowała Polskę. Moim cichym marzeniem jest, by skrywała ona zaginiony Portret młodzieńca, pędzla Rafaela Santi. Póki co, chwalić można władze Wałbrzycha, która już teraz na pociągu robią złoty interes- sprzedaje się mnóstwo gadżetów, region zyskał też dodatkowy walor turystyczny. Przestają dziwić słowa ze starej reklamy napoju- na Wałbrzych!

wtorek, 4 sierpnia 2015

Małpowanie prawa- słów parę o filmie Planeta Małp z 1968r.

Kiedy w wieku lat dwunastu obejrzałem Planetę Małp po raz pierwszy, wiedziałem, że trafiłem na film, który ulokuje się w czołówce moich ulubionych dzieł kultury amerykańskiej. Wracałem do niego co jakiś czas, ciągle czując tę samą świeżość- dzieło bowiem nie zestarzało się prawie w ogóle. Lecz dopiero po czterech latach studiów prawniczych dostrzegłem w tym obrazie coś, co w jakiś sposób uchodziło mojej uwadze. 

Na początku zaznaczyć trzeba, że Planeta to film głęboko symboliczny. Dzięki niezwykle plastycznej fabule, wiele kwestii pokazywanych jest tu na zasadzie kontrastu, sporo udaje się też przemycić podprogowo. 
Polski plakat filmu
O ile (przynajmniej jak dla mnie) film ten jest pamfletem na postawę nowoczesnego człowieka, o tyle warto zauważyć, że jest on tworzony z perspektywy amerykańskiej. Takie ujęcie tematu niesie za sobą pewne naleciałości. Jedną z nich jest obecny w fabule proces dotyczący głównego bohatera. Z pozoru może się wydawać, że tego typu zabieg scenarzystów wynika z powszechnego w USA zamiłowania do drogi sądowej. Widz spoza Stanów może bowiem poczuć pewnie zdziwienie, że (tu odwołuję się do- powszechnej, jak mniemam- znajomości opowiedzianej w Planecie historii) ktoś, kto w opinii małp jest zwierzęciem urasta nagle do rangi oskarżonego. Choć w dialogach można doszukać się pewnego uzasadnienia tego wydarzenia, jest ono jednak dość wątłej jakości i tym samym ów proces pozostaje dla przeciętnego odbiorcy dość niespójnym elementem opowieści. 

Przyjrzyjmy mu się jednak dokładniej. Proces toczy się przed trybunałem złożonym z małpiej elity. Co ciekawe, odbywa się on na zasadzie kontradyktoryjności- pojawiają się dwie strony, jedna atakuje, druga zaś staje w obronie głównego bohatera. Ta formuła nosi jednak wyczuwalne inkwizycyjne zabarwienie- oskarżycielem jest bowiem minister nauki, ,,obrońca wiary", instytucjonalnie powiązany ze składem orzekającym. Wrażenie to dopełnia jeszcze brak ławy przysięgłych- elementu powszechnego w amerykańskich sprawach karnych (tzw. jury trial). 

Takie ukazanie nie jest przypadkowe. Proces został uformowany ostatecznie przez jednego ze scenarzystów- Michaela Wilsona, który w latach 50tych sam został postawiony przed podobnym trybunałem na fali panicznego strachu przed komunistami, która przelewała się wtedy przez USA. Wilson był podejrzewany o bycie komunistą. Oskarżenia te zmusiły go do wyjazdu do Francji.

Nie jest to jednak jedyny związek tego elementu fabuły z amerykańską historią. Proces z Planety stanowi bezpośrednie odwołanie do tzw. małpiego procesu z roku 1925 r. Oskarżony J.T. Scopes, młody nauczyciel szkoły średniej, złamał prawo stanu Tennesse wykładając podczas zajęć teorię ewolucji Darwina. Ukarano go grzywną w wysokości 100 dolarów.

Na uwagę zasługuje również sam wizualny sposób przedstawienia procesu, dobitnie podkreślający jego wymowę. Układ stron wiernie oddaje wygląd amerykańskiej sali sądowej. Pojawia się również woźny. Co ciekawe, skład orzekający w pewnym momencie przyjmuje następujące pozy: 
Scena procesu- Trybunał Małp
Jest to znany motyw tzw. trzech mądrych małp. Wyraża on japońskie przysłowie: nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego. Pierwotnie interpretowano je tak, że w zwalczaniu zła powinno się skupiać na samym sobie, nie na występkach innych. Jednak z czasem motyw ten nabrał nowego, biegunowo innego, znaczenia- stał się synonimem zmowy milczenia, przyzwalania na zło, odwracania odeń oczu. 

Wszystko to wpasowuje się w przesłanie filmu. Małpy-sędziowie wykazują się ograniczeniem, nie potrafią przyjąć do wiadomości faktów, które są sprzeczne z ich apriorycznym założeniem dotyczącym sprawy. Nie baczą nawet na logiczne argumenty- wszystko, co nie pasuje do ich teorii określają mianem herezji.

Jak widać, z pozoru błahy motyw, przez wielu pomijany i niezauważany może nieść ze sobą bardzo interesującą historię. Sam nigdy nie przypuszczałem, że w jednym z filmów, które (jak mi się do niedawna wydawało) znam niemalże na pamięć, odkryję tak wiele odwołań do kultury prawnej. Jest to jeszcze jeden dowód na wybitny symbolizm Planety Małp, której seans szczerze polecam!


poniedziałek, 29 czerwca 2015

Symbol i konotacje, czyli dlaczego Apple wyrzeka się flagi Konfederacji


Kiedy giganci pokroju Apple dokonują radykalnych zmian w asortymencie, jedno jest pewne- musi się za tym kryć interesująca historia. Ostatnim przykładem takiej szeroko zakrojonej akcji jest wycofanie z App Store wszystkich gier, które posługują się flagą Konfederacji. 

Sporny emblemat używany był przez Skonfederowane Stany Ameryki w okresie wojny secesyjnej. Co ciekawe, nigdy nie został oficjalnie uznany za flagę narodową. Został opracowany jesienią 1861 roku w sztabie Armii Potomacu. Potrzeba stworzenia nowego wzoru rozpoznawczego narosła, gdy podczas bitew żołnierze mylili bardzo podobne do siebie flagi- Stars and Bars Południa oraz Stars and Stripes Północy.
Flaga Narodowa Konfederacji
(Stars and Bars)
Krzyż Południa (ang. Southern Cross), czyli wynik pracy sztabowców, to niebieski krzyż świętego Andrzeja z 13 białymi gwiazdami na ramionach, na czerwonym polu.  Po raz pierwszy żołnierzom nowe sztandary wręczono 28 listopada 1861 roku. Nigdy jednak nie stały się wyłącznym wzorem armii Południa. Niemniej, głównie dzięki fantazji dwudziestowiecznych filmowców, flaga ta jest postrzegana jako podstawowy symbol Konfederacji. 
 
Flaga narodowa Unii
(Stars and Stripes)
Southern Cross przetrwał wojnę secesyjną i rozpoczął drugi żywot. W 1894 roku został elementem flagi stanowej Missisipi, a w 1955- Georgii. W tym drugim wypadku, na fali protestów, Georgia zmieniła swój sztandar w 2001 roku. Dyskusja wokół flagi rozgorzała na nowo po masakrze w Charleston, podczas której niejaki Dylann Roof zamordował dziewięć osób, a jedną ranił. Wkrótce, serwisy informacyjne zaczęły pokazywać zdjęcie Roofa, na którym wymachuje on właśnie Krzyżem Południa. Media zaczęły łączyć flagę bezpośrednio z nienawiścią i rasizmem (ofiarami w Charleston byli afroamerykanie modlący się w Emanuel African Methodist Episcopal Church).   
                                 
Krzyż Południa
(Southern Cross)
Na fali powszechnego oburzenia, Apple podjęło decyzję o wycofaniu z ich AppStore gier i aplikacji, które niniejszą flagę wykorzystują. W oświadczeniu wydanym dla prasy, firma ta stwierdziła: 
We have removed apps from the App Store that use the Confederate flag in offensive or mean-spirited ways, which is in violation of our guidelines (Usunęliśmy z App Store aplikacje, które używają flagi Konfederacji w sposób obraźliwy lub w złej wierze, co jest naruszeniem naszych wytycznych).
Podobne kroki podjął serwis sprzedaży internetowej Amazon, oraz popularna sieć marketów Wal-Mart, które wycofały ze sprzedaży Southern Cross.

Twórcy gier, które zostały usunięte, całą sprawę komentują różnie. Niektórzy przyznają rację Apple, inni zaś twierdzą, że to zamach na ich dobra. Firma HexWar Games planuje zastąpić sporną flagę prezentowanym powyżej symbolem narodowym Konfederacji.

Nie jest to jednak pierwszy tego typu krok Apple. W roku 2014 firma ta wycofała z App Store niektóre gry osadzone w realiach II Wojny Światowej, która naruszała zasady, gdyż ukazywała dwa ,,prawdziwe" mocarstwa jako ,,wrogów" (więcej na ten temat: Apple rejects TB1942 depicting Germans Russians enemies).

Choć powyższy spór jest jednym z wielu, które rozgorzały wokół różnych symboli, w przeważającej większości z nich, wykorzystuje się bardzo zbliżone argumenty. Jedna strona broni tożsamości i dziedzictwa kulturowego, którego fragmentem ma być dany symbol, druga zaś odwołuje się bądź do jego nagannych korzeni bądź do zmiany znaczenia i ładunku, który pierwotnie niósł on ze sobą. W tym ważeniu dóbr i wartości nietrudno jednak o przypadkowe ofiary. Jedną z nich w sporze o Southern Cross jest prawda historyczna. Narzucony odgórnie zakaz używania tego oznaczenia w grach osadzonych w realiach wojny secesyjnej tworzy sztuczną sytuację, w której odbiorca dostaje wersję wydarzeń przepuszczoną przez współczesne filtry. Warto podkreślić, że rzecz ma miejsce w Stanach Zjednoczonych- ojczyźnie orzeczenia Texas v. Johnson, w którym to Sąd Najwyższy uniewinnił człowieka skazanego w stanie Texas za publiczne spalenie flagi USA. Wyrok ten jest przerabiany jako jeden z kluczowych na każdych zajęciach traktujących o amerykańskim ujęciu wolności słowa.

Bardzo interesujące może być odniesienie sytuacji zza oceanu do polskiego podwórka. Choć ramą prawną dla posługiwania się kontrowersyjnymi symbolami jest art. 256 Kodeksu karnego, to w bardzo szeroko komentowanym orzeczeniu o sygnaturze K 11/10, Trybunał Konstytucyjny uznał za niekonstytucyjne przepisy nowelizacji tejże ustawy, które pozwalały karać każdego, ,,kto w celu rozpowszechniania produkuje, utrwala lub sprowadza, nabywa, przechowuje, posiada, prezentuje, przewozi lub przesyła druk, nagranie lub inny przedmiot, [...] będące nośnikiem symboliki faszystowskiej, komunistycznej lub innej totalitarnej." W uzasadnieniu przeczytać można, że odpowiedzialności karnej nie może podlegać posługiwanie się przedmiotami wieloznacznymi, dającymi się różnorako interpretować. Ze względu na fakt, iż nowelizacja nie zawierała zamkniętego katalogu ,,zakazanych symboli", przepis uchylono.

Choć powyższy wyrok Trybunału był szeroko krytykowany, nie tylko przez prawników, ale również przez historyków, dotknął samego sedna problemu klasyfikacji symboli- wieloznaczności. Możliwość postrzegania ich na różnorakich płaszczyznach (historycznej, popkulturowej, ideologicznej) powinna automatycznie wręcz skłaniać do unikania wszelkich ujednoliceń i zerojedynkowych rozstrzygnięć. Forsując sztywne zakazy dojść można bowiem do sytuacji nie tyle absurdalnych, co i niebezpiecznych, na siłę wymazujących z obrazu świata pewne elementy. Bardzo łatwo wtedy wylać dziecko z kąpielą i za cenę ochrony jednego dobra, poświęcić inne, nie mniej ważne. Nie oznacza to oczywiście, że regulacje ograniczające wykorzystanie pewnych symboli są niepotrzebne- należy jednak ograniczyć je do generalnych przesłanek, a wszelkie narosłe wokół poszczególnych wzorów spory rozstrzygać maksymalnie kazuistycznie, pochylając się szczegółowo nad konkretnymi okolicznościami. Wielość znaczeń i motywów wymaga bowiem ich pełnego zrozumienia, a to nie jest możliwe na gruncie prawa, które głębokością regulacji zawęża przestrzeń interpretacyjną.


 

środa, 24 czerwca 2015

Amerykański Sąd Najwyższy cytuje wujka Bena.


W uzasadnieniu do swojego wyroku, Supreme Court zacytował bodaj najbardziej znaną wypowiedź z komiksu Spiderman. Chodzi o słowa, które Peter Parker słyszy od swojego wuja, Bena: Z wielką mocą idzie w parze wielka odpowiedzialność. Jest to kolejny przykład, który ilustruje dystans między sądownictwem amerykańskim i europejskim. 

Sędzia Elena Kagan (zgodnie z Supreme Court Review fanka komiksów) zdecydowała się użyć słynnego sformułowania w sprawie dotyczącej właścicieli praw do człowieka-pająka- wydawnictwa Marvel. Przedmiotem sporu były tantiemy wypłacane Stephenowi Kimble'owi- wynalazcy zabawki, która potrafiła strzelać wiązkami pajęczej sieci, tak, jak robił to Spiderman. Kiedy po pięćdziesięciu latach, patent do tego gadżetu wygasł, Marvel przestał płacić Kimble'owi. Ten wniósł sprawę do sądu. W toku instancji, spór dotarł przed obliczę Sądu Najwyższego USA, który przyznał rację wydawnictwu.

W uzasadnieniu przeczytać można, że ,,patenty dają ich posiadaczowi supermoce- ale tylko na określony czas". Tak użyte sformułowanie posłużyło jako baza do wplecenia w tekst słynnego cytatu: 
Wiadomość obiegła świat z prędkością światła, wywołując oczywiście falę komentarzy. Dla nas może to jednak być dowód na dystans, który dzieli europejskie (zwłaszcza polskie) orzecznictwo od orzecznictwa zza oceanu. Nie chodzi tu nawet o tą iskierkę humoru, która zabłysła w umyśle sędziów, a o fakt, że potrafią oni połączyć majestat tak szacownej instytucji jaką jest w Stanach Sąd Najwyższy z wykorzystaniem argumentów, mogących jawić się jako dziecinne. Analizując uzasadnienia do wyroków sądów polskich, często można odnieść wrażenie, że naczelną zasadą przy ich sporządzaniu jest zachowanie suchego formalizmu, bliskiego pozytywizmowi prawniczemu w czystej postaci. Niestety, nie sprzyja to podniesieniu prestiżu sądownictwa. 

Dostęp do wymiaru sprawiedliwości w USA, jego powszechność i przystępność to temat na niezłą książkę. Dla ukazania kontrastu zaznaczyć można jedynie, że sędziowie Supreme Court są postrzegani w kategorii swoistych celebrytów. Są rozpoznawalni, tak fizycznie jak i w kwestii poglądów. Na stronie Supreme Court Review każdy może przeczytać sobie ich biogramy. To sprawia, że instancja ta wydaje się być bardziej ludzka, bliższa przeciętnemu obywatelowi. Sędziów jest tylko dziewięcioro, łatwo więc zorientować się i zapamiętać kto jest kim. Dla porównania, w polskim Sądzie Najwyższym zatrudnionych jest około stu. 

Zająłem się sprawą tego cytatu nie dlatego, że jest zabawna. Nie chodzi tu nawet o to, że jestem fanem Spidermana (zawsze wolałem Batmana, nawiasem mówiąc). Chciałem jedynie wskazać, jak sądownictwo może się zbliżyć do zwykłego człowieka, jak może strząsnąć z siebie pelerynę sztywnego majestatu, która wielu od wniesienia sprawy do sądu odstrasza, a jednocześnie zachować powagę i szacunek. Posługiwanie się znanymi powszechnie tekstami kultury (choć, oczywiście, ze zdrowym umiarem), nawiązywanie nimi do przedmiotu sprawy, jest jedną z takich właśnie metod. A możliwych do powołania wzorców moralnych w różnorakiej twórczości nie brakuje. Czekam po kryjomu aż głos w orzecznictwie zabierze Sędzia Dredd.



czwartek, 11 czerwca 2015

Marinus van Reymerswaele- taki prawnik straszny, jak go malują



Marinus Claeszoon van Reymerswaele, niderlandzki malarz okresu manieryzmu, to postać interesująca i nietuzinkowa. Wynika to nie tylko z jego kunsztu, ale przede wszystkim z tematyki, którą zajmował się ów twórca. Jest on bowiem znany jako prawie czterdziestu płócien poświęconych... prawnikom i bankierom.

O samym artyście wiadomo stosunkowo niewiele. Urodził się około roku 1490. Zaczynał jako pomocnik witrażysty w Antwerpii. Zaangażował się też czynnie w ruch reformacji. Pod koniec życia brał nawet udział w zniszczeniu kościoła w Middelburgu. Skazano go za to na procesję pokutną i wypędzenie z miasta.
Pozostawił on po sobie paletę obrazów, w której dominują wizerunki finansistów, bankierów i prawników. 

Poborcy podatków

Poglądy religijne przeniósł on na płótno. Spoglądał na przedstawicieli wspomnianych zawodów jako na chciwych, żądnych posiadania i grzesznych. Jego obrazy uwidaczniają to doskonale- wystarczy spojrzeć na wygięte dziwnym grymasem twarze poborców podatkowych, by poczuć do nich głęboką niechęć. 
Poborca podatkowy

To właśnie poborcom poświęcił najwięcej płócien (ponad dwadzieścia). Stworzył również jedenaście wersji tego samego obrazu Bankier z żoną. Posługiwał się klasycznym i stałym schematem kompozycyjnym. W większości wypadków, centralnym punktem pierwszego planu obrazu są pieniądze, przedstawione bądź w formie rozsypanych monet, bądź jako pełna grosza sakiewka.
  Przypowieść o nieuczciwym rządcy 

Dla większego kontrastu, stworzył też wiele prac poświęconych św. Hieronimowi, którego ukazywał jako symbol pokuty, pobożności i dbałości o zbawienie duszy. 
O końcu życia malarza nie wiadomo prawie nic. Po opuszczeniu Middelburga w 1567 roku tułał się prawdopodobnie po różnych miastach. Jedno z jego płócien (wersję Poborców podatkowych, ma się rozumieć, zaprezentowaną poniżej) można oglądać w warszawskim Muzeum Narodowym. 
Poborcy podatkowi