Pierwszy
tydzień listopada to gorący okres dla polskich fanów Agenta 007. Na ekrany kin
wszedł wreszcie dwudziesty czwarty film o przygodach najsłynniejszego szpiega
świata. W samej Wielkiej Brytanii, gdzie premierę miał już 23 października,
SPECTRE (ang. Widmo) zarobił ponad 80 milionów dolarów z box office. Warto
zaznaczyć, że produkcja jest zwieńczeniem przygody Daniela Craiga z kreacją
Jamesa Bonda. Przygody, która po rewelacyjnym Casino Royale wydobyła serię ze
stagnacji. Od razu po premierze pojawiło się więc pytanie: czy SPECTRE
udźwignęło ciężar odpowiedzialności i może być nazwane godnym zakończeniem
jednego z najciekawszych nurtów w pięćdziesięcioletniej historii 007?
Już pierwszy rzut oka na fabułę
wskazuje, że SPECTRE czerpie garściami z bondowskiej tradycji, co jest
bezpośrednią kontynuacją mechanizmów znanych ze Skyfall. Odniesień mamy sporo- od gabinetu M, poprzez
klasycznego Astona Martina DB5, na białym smokingu i martini skończywszy.
Jednak ta produkcja idzie o krok dalej i podejmuje wątki, które poprzedni film-
z nieznanych przyczyn- kompletnie pominął. I tak, widzowi serwuje się
rozwiązanie zagadki, którą tworzyli m.in. Vesper Lynd, Le Chiffre, Mr. White
czy Dominic Greene, a więc postacie z filmów Casino Royale i Quantum of Solace.
Punktem wspólnym dla nich wszystkich ma być tytułowa organizacja WIDMO (debiutującej w filmie Operacja Piorun) pod wodzą Ernsta Stavro Blofelda-
postaci, która weszła do kanonu popkultury jako archetyp geniusza zła. W
najnowszej produkcji w jego rolę wcielił się niezwykle utalentowany Christoph
Waltz.
Wszystkie te wątki uzasadniają
olbrzymie rozmiary filmu- trwa on bowiem dwie godziny i dwadzieścia osiem minut
co czyni go najdłuższym filmem o przygodach 007 w historii. Zaniepokojonych od uspokoję-
widowiskowość, rozmach i rozmaitość lokacji naprawdę trzymają w napięciu i widz
wcale nie odczuwa, że siedzi w kinie prawie dwie i pół godziny. Niestety, jest
to chyba jedyna naprawdę dobra rzecz, którą można o SPECTRE powiedzieć. Film
ten pozostawia bowiem wiele do życzenia.
SPECTRE jest jak kiepski deser po bardzo dobrym obiedzie. |
Podstawową wadą tego filmu jest
właśnie słaba fabuła, która zawiera sporo gryzących nielogiczności i
naciągnięć. Za przykład może służyć choćby nocny pościg samochodowy po Rzymie
(swoją drogą, zbyt silnie kojarzył mi się z pościgiem po lodowych bezdrożach ze
wspomnianego już Śmierć nadejdzie jutro). Reżyser usilnie stara się, by widz
uwierzył, iż Wieczne Miasto w nocy obumiera i na ulicach nie można znaleźć
żywego ducha (zarówno pieszego jak i zmotoryzowanego), co daje pole (tak
dosłownie jak i w przenośni) do popisu Astnonowi, którym porusza się 007.
Zapewne mieszkańcy Włoch, znając ich zwyczaje drogowe, będą mieli setny ubaw z
tejże sceny. Kolejnym mankamentem, który od razu rzuca się w oczy jest postać
grana przez Monicę Bellucci. Można odnieść wrażenie, że została ona wpleciona
do fabuły starą studencką metodą (przepraszam, za wyrażenie, lecz może odda ono
,,subtelność” scenarzysty) ,,na krzywy ryj”- w ciągu tych kilku minut, podczas
których widnieje ona na ekranie, widz patrzy, jak Monica uczestniczy w
pogrzebie męża (zabitego, nota bene, przez Jamesa), wpada w tarapaty, z których
ratuje ją właśnie 007, a na koniec daje się mu ona zaciągnąć do łóżka. Widać
wyraźnie, że scenarzystom kompletnie brakło pomysłu na jej postać, dlatego
podczas sceny, w której Bond dobiera się do (świeżo owdowiałej) Bellucci, w
sali kinowej słychać było przeciągłe westchnienia noszące ślady bardziej
rozczarowania niźli zachwytu. Warstwa fabularna kuleje również przy scenach
akcji- dla przykładu wskazać można moment, w którym główny bohater
zestrzeliwuje helikopter… swoim waltherem. Jakże gorzko brzmią w tym momencie
słowa Q z filmu Skyfall, który powiedział ,,Czego się spodziewałeś?
Wybuchającego długopisu? Już się w to nie bawimy”. Jakże silnie kontrastuje ta scena, gdy zestawi się ją z (względnym) realizmem, który wniosło do serii Casino Royale?
Obrońcy
filmu mogą powiedzieć, że tego typu szczegóły toną w morzu rozmaitości, które
serwuje nam SPECTRE. I przyznałbym im rację, gdyby nie fakt, że cała historia
opowiedziana w filmie jest męcząco sztampowa i nie ratują jej nawet alpejskie
krajobrazy czy blichtr londyńskiego City. Wszystko wydaje się być klarowne już
od początku, a co domyślniejsi widzowie są w stanie odkryć zakończenie mniej
więcej w połowie filmu. Ani razu nie udało się scenarzystom zaskoczyć mnie
nagłym zwrotem akcji czy konstrukcją danej postaci. A to właśnie jedna z
kreacji jest dla mnie grzechem śmiertelnym całego SPECTRE.
Ernst
Stavro Blofeld. Postać, która z olbrzymią mocą działała na wyobraźnię fanów
kina szpiegowskiego lat Zimnej Wojny. Występujący w specyficznym uniformie wraz z równie charakterystycznym białym kotem. Ten arcygeniusz zła miał
szansę na nowe życie. Szansą tą był Christoph Waltz- również arcygeniusz, lecz w
innej dziedzinie. Jego pułkownik Landa, schwarzcharakter znany z Bękartów
Wojny, ,,Łowca Żydów” władający płynnie co najmniej trzema językami, rzucił na
kolana krytyków i pozyskał dlań zasłużonego Oscara. Jego drugi wielki film-
Django- również przyniósł mu statuetkę, choć teraz wcielił się w poczciwego
doktora Schultza. Tymczasem SPECTRE, pomimo całej palety szans, nie potrafiło
wykrzesać z tego mistrza gry choć iskry, która rozjaśniłaby mroki widma.
Tej
wady filmu przeoczyć nie sposób- jest to nie tyle mankament, co rażące
marnotrawstwo, obnażające tylko słabość osób stojących za scenariuszem
dwudziestego czwartego filmu o Bondzie. Postać Blofelda mogła zostać
zredefiniowana, jego geniusz mógł wspaniale zwieńczyć poczynania wszystkich
wrogów agenta 007 z ostatnich trzech filmów, rzucając na nie zupełnie nowe
światło, odkrywając misterną konstrukcję globalnego Zła. Niestety, Wielki
Wspólny Mianownik okazał się być jedynie kiepską klamerką.
Ostatnio
modną maksymą są słowa ,,Nie kopmy leżącego”. Dlatego w tym momencie przejdę do
podsumowania moich rozważań nad najnowszym Bondem. Czy warto na niego iść? Tak,
tak, i po trzykroć tak. Bo mimo wszystko potrafi urzec, rozśmieszyć, a nawet
oczarować. Bo wciąż zachwyca gra Fiennesa, Craig dalej jest maszyną do
zabijania z uczuciami, a Ben Whishaw naprawdę świetnie sobie radzi jako Q. Ale
to- mimo wszystko- wciąż mało. Dla mnie SPECTRE jest nowym Szpiegiem,
który mnie kochał- filmem jednocześnie kontynuującym tradycje, lecz słabym,
wplatającym nowe elementy, lecz nie potrafiącym ich wykorzystać na swoją
korzyść. Mój krytycyzm wziął się stąd, że miałem ogromne nadzieje na wielką
pointę, na wspaniałą kropkę, o której nie wiedzielibyśmy do końca, czy jest
kropką czy też może podstawą znaku zapytania. Wszyscy, którzy moje oczekiwania
dzielili, zrozumieją skąd ten jad. Ci zaś, którzy liczą po prostu na dobrą
zabawę, mogą być spokojni- to w końcu całkiem dobry film akcji. Ale nazywanie
go ,,dobrym Bondem” byłoby ogromną przesadą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz